Każdy prom kosmiczny jest zaminowany
Astronauci w promie kosmicznym siedzą na bombie. Dosłownie. Bo jeśli coś pójdzie nie tak, na przykład statek przy starcie gwałtownie zboczy z kursu, skończą życie w wielkiej eksplozji. Zginą, bo oficer bezpieczeństwa, który z Ziemi śledzi każdą sekundę lotu, naciśnie czerwony guzik. To jego zadanie.
Życie załogi leży w rękach jednego człowieka. Ukrywa się on pod kryptonimem RSO (Range Safety Officer, czyli oficer bezpieczeństwa). Nie zna załogi startującego promu, nigdy nie widział ich twarzy. Astronauci też nic o nim nie wiedzą. Oficer siedzi w zamkniętym pokoju kilkaset metrów od wyrzutni promu. Ma jedno zadanie: nacisnąć na czerwony guzik, jeśli coś pójdzie nie tak podczas startu, jeśli prom zboczy z kursu i skieruje się na przykład w stronę Nowego Jorku czy innego dużego skupiska ludności. Bo gdyby tam uderzył, skutki można porównać tylko do wybuchu bomby atomowej.
Wciśnięcie guzika detonuje ładunki wybuchowe. Są zamontowane na rakietach pomocniczych i głównym zbiorniku paliwa. Załoga nie ma żadnych szans na przeżycie. Nie da się uciec z lecącego promu. Inżynierowie chcieli montować katapulty w promach, ale załoga wystrzelona w czasie eksplozji miałaby i tak małe szanse na przeżycie.
System zabezpieczający loty promów kosmicznych został opracowany w 1974 roku. Jest już nieco przestarzały, ale inżynierowie NASA uspokajają - nikt nie jest w stanie rozszyfrować sygnału i samodzielnie zdetonować startującego promu.
Do tej pory tylko raz w historii lotów promów kosmicznych oficer RSO skorzystał ze swoich uprawnień. 28 stycznia 1986 roku, w dniu, gdy eksplodował prom Challenger. Dyżur RSO miał wtedy major Gerald F. Bieringer, oficer lotnictwa.
"Prom wystartował bez problemów, kłopoty zaczęły się w 76. sekundzie lotu. Kiedy zobaczyłem, że prom eksploduje, w rogu ekranu przemknęły mi dwa zbiorniki pomocnicze, nietknięte przez wybuch. Po uzgodnieniu decyzji z przełożonym uzbroiłem ładunki na zbiornikach, odczekałem 10 sekund i odpaliłem je. Wybuch nastąpił w 110. sekundzie po starcie promu" - napisał Beringer w swoim raporcie w dwie godziny po katastrofie.
W eksplozji zginęła cała siedmioosobowa załoga Challengera.
"Likwidacja katapultowanych foteli dla załogi przy jednoczesnym pozostawieniu na pokładzie promu ładunku wybuchowego była, patrząc wstecz, decyzją o tyle kontrowersyjną i głęboko poruszającą, co konieczną" - pisze na swoich stronach internetowych NASA. "Eksplozja promu Challenger potwierdziła konieczność posiadania systemu awaryjnego zniszczenia pojazdu".
W raporcie po tragedii Challengera znalazły się także wnioski na temat systemu bezpieczeństwa i pracy RSO. "Nie ma jednej ścieżki postępowania w przypadku awarii silników pomocniczych lub głównego silnika wspomagającego. W czasie pierwszej fazy lotu nie istnieje możliwość bezpiecznego odłączenia promu od silników pomocniczych i nie istnieje żadna droga ucieczki dla załogi" - takie wnioski zapisała NASA.
To niejedyna katastrofa promu. Cztery lata temu, 1 lutego 2003 roku, w czasie powrotu na Ziemię prom Columbia rozpadł się kilka minut po wejściu w atmosferę. Nikt z załogi nie przeżył. Po długim śledztwie ustalono, że przyczyną katastrofy było uszkodzenie osłony termicznej przez fragment pianki oderwanej podczas startu ze zbiornika paliwa.
Dariusz Rembelski, Jan Sochaczewski
http://www.dziennik.pl/Default.aspx?Tab ... leId=30133