Dziś rano (znaczy się właściwie wczoraj) pooglądałem sobie bardzo ładny wschód Wenus, a chwilę potem - Księżyca. Niebo nad horyzontem wściekle pomarańczowe, a im wyżej, tym bardziej przechodzące w błękit i dalej granat, czyściutkie - ani jednej chmureczki i nawet samoloty miały na tyle przyzwoitości, żeby akurat wtedy nie latać i nie siać "chemitrailsów"
Obserwowałem sobie z okna, przez szybę (wiem, wiem, do bani takie patrzenie, ale na dworze było dość zimno a ja się właśnie koło tej szóstej zbierałem do spania
), na zmianę gołym okiem, przez lornetkę i teleskop. Planeta była widoczna momentami bardzo wyraźnie, choć obraz oczywiście pływał niesamowicie a do tego refrakcja atmosferyczna robiła swoje, ale w pewnym sensie dodawało to jakoś całości specyficznego uroku. Miałem nawet iść po aparat i strzelić jakieś fotki i ten widok udokumentować, ale pomyślałem sobie, że w sumie to przecież nie muszę i mi się nie chce ruszać tyłka. Spokój, cisza - no, względna, bo sąsiedzi budzą się do życia i wyruszają do pracy czy gdzieś tam indziej - a ja tak sobie siedzę i nic nie muszę i bardzo to przyjemne, takie siedzenie, gapienie się i nic nie muszenie
Księżyc był już tylko wąskim, pomarańczowym sierpem i też był bardzo malowniczy na tle tego pomarańczowego nieba. Zerknąłem jeszcze sobie na Jowisza i Saturna, ale tak tylko dla przyzwoitości, żeby sprawdzić, czy są na miejscu - na szczęście są
- i zacząłem się zbierać do spania, bo za kilka godzin i ja niestety musiałem wstać i wracać z tej mojej pomarańczowobłękitnej beztroski do szarej codzienności. Pojawiły się jeszcze trzy samoloty ciągnące za sobą szybko znikające smugi kondensacyjne i było już na tyle jasno, że Księżyc i Wenus przestały być już praktycznie widoczne gołym okiem - Słońce w końcu wylazło zza horyzontu, więc ja udałem się wreszcie do łóżka.
Ale oczywiście nie dane mi było zasnąć od razu - na pobliskim drzewie zjawiło się stado sójek i zaczęły okropnie drzeć ryja (bo inaczej tego nazwać nie można), więc w końcu chcąc - nie chcąc wyciągnąłem aparat i strzeliłem łobuzom parę fotek (jeśli je kiedyś namierzę, to ja im będę darł ryja, jak one się będą zbierać do snu
). Po kilku minutach chyba się jakoś dogadały, bo się zamknęły i odleciały w nieznanym mi bliżej kierunku.
A ja wreszcie poszedłem spać.
Jestem odpadem atomowym.