Zegar na ekranie monitora wskazuję dwadzieścia cztery po drugiej. Ostatecznie namyśliłem się i wychodzę na dwór zobaczyć wschód Księżyca w fazie ponad dziewięć procent i w towarzystwie Wenus. Na dworze jest ciemno, ale niebo nie sprawia dobrego wrażenia. Przejrzystość jest chyba słaba. Takie rzeczy da się zauważyć od razu, bez względnej adaptacji wzroku.
Podchodzę do bramki za studnią i widzę czerwonawy punkcik nad horyzontem. W lornetce 10/50 jest wyraźniejszy. Obok, po prawej, niczego jeszcze nie widać. Spoglądam wysoko i zobaczywszy Plejady wplątane w czubek świerku cofam się krok w tył. W lornetce wysypały się niczym diamenciki. Jest warkocz Alkione, nie ma mgławicy Merope. To normalne, adaptacja wzroku dopiero rozpoczęła swój proces ku lepszemu a niebo jest trochę mętne.
Odwracam się i patrzę na Amerykę, która w lornetce jest ledwo widoczna. Daleko, słychać słaby stukot pędzących kół samochodu po starych płytach „betonówki”. Mają ją remontować, ale kiedy, to diabli wiedzą. Spoglądam na horyzont obok Wenus i widzę w okrągłym kadrze jakąś słabiutką smużkę światła. Jest podłużna i początkowo nie jestem pewny czy to Księżyc, ale po chwili zaczyna świecić odrobinę lepiej i wszystko wskazuje na to, że się zaczyna. Patrzę, patrzę i światło powolutku się rozżarza niczym spirale w starym piekarniku, tylko o wiele wolniej. Widać już lekkie zagięcie i wygląda to jakby zza horyzontu wyłonił się długi, pomarańczowy pazur jakiejś czarownicy, albo diabła. Mieści się wygodnie i z małym zapasem w polu widzenia razem z Wenus, która także jaśnieje z każdą minutą. Połowa kadru to ciemna połać horyzontu. Widać już słabo światło Księżyca gołym okiem.
Idę dalej w stronę drogi, gdzie skręcam za wierzbą na zachód i przykucam patrząc na południową stronę nieba. Jest dobrze, bardzo dobrze. Temperatura jak na spodenki i podkoszulek prawie idealna, choć czasami przechodzi mnie dreszcz. Kilka godzin wcześniej, w pracy, słońce tak dawało popalić, iż miałem wrażenie, że zaraz mój mózg wystrzeli jak popcorn. Teraz siedzę i czuję się dobrze. Na lasek, który mam po prawej, spływa z góry poświata wypranej Drogi Mlecznej, co przypomina trochę urwany wodospad, którego woda prawie dociera do linii drzew. Wstaję i idę parę kroków w prawo mając nadzieję, że zza drzew wysunie się gwiazda Formalhaut. Wysunęła się. Kieruję się lornetką na układ gwiazd wyżej i spoglądam na słabą gwiazdę, która w rzeczywistości jest Neptunem. Tym niebieskim Neptunem z wielką ciemną plamą. Coś zachrzęściło słabo w oddali na drodze, jakby ktoś dał parę kroków w moim kierunku. Wyostrzam odrobinę zmysły i wpatruję się w drogę, jakieś sto metrów dalej, lecz jest tak ciemno, że właściwie nie widać drogi i jest ona całkowicie zlana z polami. Patrzę w ciemność, lecz nic nie nadchodzi. Wracam do swoich spraw. Patrzę gołym okiem na południe i nachodzi mnie myśl, że jeszcze nigdy nie widziałem mgławicy Ślimak. Teraz nie ma szans, ale w końcu wypadałoby ją odnaleźć i zobaczyć. Odwracam się i spoglądam na Wenus i Księżyc. Ten drugi jest o wiele wyraźniejszy i dłuższy. Ciemnożółty sierp wyraźnie pojaśniał. Odrobinę niżej w kadrze widać odległe drzewa zlane w jednolite czarne sylwetki. Patrzę chwilę, to przez lornetkę, to gołym okiem i widzę jak sierp staję się coraz ostrzejszy.
Spoglądam wysoko nad głowę i widzę w zenicie Kasjopeję a obok gromadę podwójną. W lornetce to bardzo ładny widok, wraz z grupą Stock 2. Niechcący przesuwam się na gromadę NGC 663 i obok NGC 457, która zerkaniem ujawnia rozciągnięty tułów z gwiazd, tworzący znaną sylwetkę stworka ET. Odrywam oczy i próbuje zobaczyć M33, lecz nic nie widzę. Wracam do Księżyca i Wenus, które są o wiele wyraźniejsze i świecą jeszcze bardziej ochoczo. Na tle sierpa – jest już niemal pełny i zaokrąglony po obu końcach – widać jakieś ciemniejsze obszary wędrujących nisko chmur. Wracam do M33, ale moją uwagę przykuwa szybko M31 i przykładam lornetkę do oczu. Roztacza się nade mną siwy, przeźroczysty dysk i jasne białawe jądro. Wyobrażam sobie kiedy będzie tak wielka na niebie, bez sprzętu optycznego. Odrywam lornetkę od oczu i próbuję zobaczyć M33. Gwiazda o jasności 6 mag widoczna jest dość wyraźnie. Po chwili dostrzegam bardzo słabą chmurę światła, jakby ktoś bardzo delikatnie chuchnął niechcący na lustro. Tylko w tym przypadku niemal czarne lustro i trudniej to dostrzec.
Patrzę na Drogę Mleczną i wracam do pary, która nie dawno wychyliła się znad horyzontu. Wenus świeci wyraźniej a Księżyc ujawnia już jakieś zarysy na powierzchni. Dostrzegam także światło popielate. Idę kawałek drogą i skręcam za wierzbą w prawo na dróżkę prowadzącą do domu. Pies na podwórku czasami zapiszczy cicho gardłem, by znów zamilknąć na dłuższy czas w nocnej ciszy. Przypomina to trochę cienki, wysoki dźwięk, jaki wydają większe samochody przy delikatnym hamowaniu. Pewnie nie otwiera przy tym nawet pyska. Woźnica kusi, ale nie patrze tam lornetką. Odwracam się przed siebie i zostawiam ją za sobą po lewej. Po chwili jednak odwracam się i patrzę w momencie kiedy w środku gwiazdozbioru przelatuję, krótki meteor. Spoglądam lornetką w tamto miejsce i widzę gromadę Messier 38 uczepioną niemal do asteryzmu Kota z Alicji w krainie czarów. Zaraz obok świecą dwie inne gromady oraz inne obiekty i widok jest bardzo ładny, jak zawsze ładny w tej części nieba. Idę mijając studnię i nim wejdę do domu, spoglądam jeszcze na Amerykę. Jest już dosyć wyraźna i widać wokół mnóstwo ciemnych mgławic. Ktoś mógłby nawet pokusić się o stwierdzenie, że widać również światło mgławicy Pelikan, lecz ja mam wątpliwości. Gdzieś za studnią, w trawie, coś cicho zaszeleściło, może kot lub inne, mniejsze zwierze. Wędruję jeszcze chwilę pomiędzy gwiazdami Deneb i Sadr. W sąsiednim gospodarstwie zaszczekały duże psy.