Hej, Opis obserwacji pisałem wczoraj w nocy, stąd wzmianka we wstępie o konkursie z sąsiedniego forum. Nie chciałem jednak nic wycinać, toteż pozostawiłem tak, jak jest.
Jeszcze nigdy tego nie robiłem. Nigdy nie pisałem relacji bezpośrednio na forum. Kiedyś, na samym początku, robiłem to ręcznie, potem w zwykłym notatniku na komputerze, a jeszcze później w open office. Ten ostatni program dał mi możliwość podobnego wyglądu strony jak na forum, przez co początkowo widziałem tekst na bieżąco podobnie jak tutaj. W tym roku jednak zmieniłem wygląd strony w open office i zacząłem pisać na białym tle, jak to jest w pdf. Ta forma mi odpowiada najlepiej, ale mniejsza o to. Teraz piszę, a raczej przerabiam relację tu, bo chcę zdążyć przed północą i wziąć udział w zabawie. Założyłem, że wrzucę tę drugą, teleskopową, ale mój obecny tryb pisania, nie pozwoliłby zdążyć do Bożego Narodzenia. Opis obserwacji, który powstaje u mnie na początku, czasem kolosalnie różni się od ostatniej wersji. Ostatnia moja relacja miała początkowo grubo ponad cztery tysiące słów, a gdy wstawiłem ją na forum, była już odchudzona do ponad dwóch i pół tysiąca.
Trochę będę pisał na nowo, ale główny trzon, to będzie moja pierwsza wersja, szkic powstały z notatki napisanej bezpośrednio po obserwacjach. Jest godzina dwudziesta trzecia trzydzieści pięć...
* * *
Nie...
Jest godzina...
Mniej więcej dwudziesta druga, noc z trzynastego na czternasty, noc Geminidów, ale jeszcze o tym nie wiem. To znaczy wiem, że na niebie dzieje się coś wspaniałego, ale nie wiem co to za rój.
Robię dwie kanapki i wkładam je do woreczków śniadaniowych, szykuję różne rzeczy, no wiecie, okulary, lornetki i takie tam, i podjadam co chwilę zimną wątróbkę z patelni, która wyjątkowo mi smakuję. Do czasu kiedy skończę uczyć się w międzyczasie położenia kilku obiektów, zjem wszystko co do ostatniego kawałeczka. Wszystko dzieje się bardzo szybko, dlatego, że nadużyłem zbytnio czasu, kiedy szukałem mgławicy Irys i tego...nietoperza. I wiecie co? Już widzę, że zanosi się na dłuższą pisaninę. Moja relacja potrwa pewnie gdzieś do drugiej, może trzeciej w nocy i wtedy będzie już za późno na konkurs. Ale nie będę się tym zamartwiał. Pokibicuję kolegom, przeczytam ich teksty i zagłosuję na trzy, które najbardziej mi się spodobają. A więc jak to było z tym Irysem i nietoperzem?
* * *
Jakieś dwie godziny wcześniej. Noc Geminidów...
Dwadzieścia po ósmej. Zdejmuję z półki małe pudełko z rysunkiem mapki nieba na niebieskim tle i kładę na łóżku. Wyjmuję ze środka okular Explore Scientific 14mm. Potem otwieram barek na dole mebli i spośród gratów wyjmuję czarne pudełko oraz dwa mniejsze, białe. W czarnym jest taki sam okular jak w niebieskim tylko 4/7mm. Z białych wyjmuję standardowe kitowce (10mm i 25mm), jakie dają w zestawie sklepowym. Ubieram się ciepło (przynajmniej tak sądzę) i zaglądam po drodze do pokoju mamy.
– Światła nie gasisz? – Pytam.
– Zaraz zgaszę – mówi.
Wracam do siebie i jeszcze raz otwieram Stellarium, by zapamiętać dobrze położenie nietoperza, którego lokalizację poprzedziłem wieloma zdjęciami (tak dla pewności, jak zawsze) i schowawszy do kieszeni wszystkie cztery okulary, wychodzę do sieni, gasząc po kolei wszystkie światła w domu. W mamy pokoju już jest ciemno.
Podwórko jest oświetlone lampą wiszącą nad schodami. Wyglądam przez szybkę w drzwiach i widzę wielki biały teleskop, pochylony pod kątem. Dostrzegam na nim rosę. Kilka metrów za teleskopem stoi pies i patrzy w moją stronę. Otwieram drzwi. Nad świerkami świeci Kastor i Polluks a wyżej inne gwiazdy. Nałożywszy w sieni buty, gaszę światło na dworze i wychodzę.
Krzesło jest za niskie, więc w garażu znajduję kawałek styropianu oraz pluszowego, pomarańczowego konia. Kładę je na krześle i udaję się na mały spacer na polną drogę, czekając na adaptację wzroku do ciemności.
W mojej wsi pali się kilka świateł w oknach domów a wokoło widać dalekie oznaki innych sąsiednich wiosek i największą łunę od pobliskiego miasteczka na południowym wschodzie. Na niebie z każdą minutą świeci coraz więcej gwiazd, sprawiają wrażenie przejrzystości, choć nad południowym horyzontem widać jakąś gęstą zawiesinę, może chmury. A może nie tylko nad południowym. Myślę, że później, kiedy będę jechał na inną miejscówkę, być może sobie pójdą. Powinny sobie pójść, bynajmniej z tego co pokazywał sat. Droga Mleczna jaśnieje i gęstnieje, sprawiając wrażenie coraz cięższej.
Docieram do małego lasku. U jego brzegu, w mroku przy drodze, prześwitują wielkie niczym bele słomy, białe sylwetki, może jakaś kiszonka, albo coś innego. Zawracam i idę w stronę podwórka, gdzie kręcę się jeszcze kilka minut to tu, to tam. W tym czasie orientuje się, że w górze dzieje się coś niesamowitego. Niebo co chwilę przecinają meteory, niekiedy są jasne jak Wega, innym razem słabsze. Czasem pojawiają się co dwie, trzy sekundy, a czasem rzadziej. Co u diabła? Rój, z pewnością jakiś rój.
Stoję nieopodal teleskopu. Nagle w kłębach nisko wędrujących, gęstych chmur na północy, tonie jasny meteor. Przez następne pół godziny oraz później w nocy miałem zobaczyć jeszcze wiele innych.
Znalezienie mgławicy Irys zajmuję mi o wiele więcej czasu niż przypuszczałem. Szukacz jest rozkalibrowany a ja najwidoczniej zapomniałem jak się obsługuje teleskop. Ale w końcu się udaje. Widzę gwiazdę otoczoną czarną jak smoła mgłą. Zupełnie jakby ktoś zapomniał tam posprzątać, albo okular nagle zaszedł parą. Zmieniam powiększenie z sześćdziesięciu na sto siedmiokrotne i przyglądam się, aż po pewnym czasie obok centralnej gwiazdki pojawia się inna, bardzo słaba. Odnoszę wrażenie, że w kierunku w którym świeci, mgławica zerkaniem rozświetla się mocniej i być może próbuję odsłonić jakiś detal.
Przestawiam się odrobinę obok i przyglądam się pewnej gwiazdce. Rok temu, kiedy spojrzałem w ten rejon, odniosłem wrażenie, że gwiazda ta jaśnieje zerkaniem nieco inaczej od jej sąsiadki o podobnej jasności, trochę tak jakby spowijała ją jakaś mgła. Od tamtej pory zastanawiałem się czy to było to, co myślę. Teraz wrażenie jakby zmalało, ale wciąż jest coś na rzeczy. W tym miejscu na niebie znajduje się mgławica vdB 141 alias Sharpless 2-136, którą nazywam nietoperzem, choć wiki zwie ją Ghost nebula. Mnie często przychodzi na myśl nietoperz, mimo że wcale może go tak bardzo nie przypomina. Na zdjęciach z jego skrzydła wystaje jakaś ręka wskazująca palcem w górę i inne gluty niczym rogi ślimaka, które wyglądają jakby lada chwila miały schować się z powrotem w głąb ciała tego stwora. Wokół są jeszcze inne dziwne twory, które może bardziej przypominają zjawy.
Kieruję teleskop prosto na galaktykę Andromedy. W sześćdziesięciu razach widać już pasy, choć całkiem słabo. Jądro świeci tak sobie. M32 jest okrągławą, mglistą kulką. A gdzie jest chmura gwiazd NGC 206? Gdzież ona była, myślę, jakże dawno ją widziałem... I nagle sobie przypominam. Łączę w wyobraźni M32 z M110 i wyobrażam wielki, długi trójkąt. I rzeczywiście widzę bladą chmurkę na jednym z jego wierzchołków. W powiększeniu sto siedmiokrotnym także ją widać, lecz dopiero po chwili. Z biegiem czasu świeci coraz wyraźniej, ale ja niestety tego czasu nie mam. Spoglądam co chwilę nerwowo na Oriona wiszącego nad budynkami i uspokajam, że jeszcze jest daleko od południka. Chmura gwiazd NGC 206 wygląda jakby ktoś chuchnął na ciemną szybę. M110 w tym powiększeniu jest naprawdę spora. A potem, z odrobiną trudności, odnajduję gromadę kulistą G1, choć w okularze 14mm to tylko rozmyta gwiazda, zlepiona z innym słońcem, a cały trójkąt nawigacyjny jest tak słaby, że można go przeoczyć. Ładuję wobec tego 4,7mm i przez chwilę myślę, że nic nie widać. Wszystko znikło. Wyostrzam. Pojawiają się słabe gwiazdy w czerni nieba, jak maleńkie meduzy w toni oceanu. W końcu widzę gwiazdy o które mi chodziło, ale niestety widok jest bardzo słaby. Nie oddzielam gromady kulistej od gwiazdy, przy której świeci.
Uznaję w końcu, że straciłem już mnóstwo czasu i zapalam latarkę. Snop światła wybiega ostro w niebo, jest bardzo gęsty i jasny. Myślę, że być może jest trochę wilgotno, może nawet otacza mnie niezbyt widoczna mgła. Wycelowuję w kilka miejsc na niebie strugą światła, jak laserem. Mam wrażenie, że światło jest tak gęste, że można je złapać w rękę i zdusić. Wiem, że złapię tylko pustą przestrzeń jak ducha, ale chwytam, bo przecież nikt mnie nie widzi i mogę robić co chcę, jak małe dziecko. Zamykam pokrywę tuby, wciskam mały dekielek na wyciąg, i wchodzę do domu.
* * *
Jest za osiemnaście dziesiąta. Spisuję notatkę, co zajmuje mi jakieś dwadzieścia minut i zaczyna się bieganina, bezszelestna, by nie budzić mamy. Robię kanapki, pakuję się, latam z lornetkami, butelką wody, ubraniami i jem w biegu wątróbkę. Potem ładuję do samochodu teleskop, montaż, wszystkie graty i pluszowego konia, wciąż nie do końca wierząc, że jadę. Ale jadę, po chwili jadę i kiedy jestem już kilkaset metrów od domu na polnej drodze, zmierzając w kierunku szosy numer 816, przypominam sobie, że zapomniałem dyktafonu. Postanawiam nie wracać, ale potem miałem tego bardzo żałować.
Jadę przez miasto. Spoglądam we wsteczne lusterko i widzę sterczącą z tyłu głowę konia na tle okien samochodu. Zupełnie jakbym był taksiarzem i zabrał pasażera, a gdy w pewnym momencie spoglądam, czy wszystko z nim w porządku, okazuje się, że zamienił się w konia. Siedział w postawie teleskopu, wsparty przednimi łapami o jedną ze ścianek montażu, jak przy stoliku. Gdy wyjechałem z miasta, koń okręcił się na dobsonie i patrzył gdzieś w bok za okno.
Po kilkunastu minutach docieram na miejscówkę w okolicach Lacka, na północny zachód od Włodawy, na której byłem po raz ostatni prawie dwa miesiące temu nad ranem. Rozstawiam się za samochodem i rozglądam. Tym razem łun jest więcej, ale jest godzina około dwudziesta trzecia. (pod koniec sesji naliczyłem około sześciu łun i zdawało mi się, że widzę otoczenie na większą odległość niż ostatnio).
Początkowo nie jestem zadowolony. Syriusz i południowe niebo wyglądają dokładnie tak, jakby patrzeć przez zaparowane szkło. Liczę, że chmury z czasem przejdą i po pewnym czasie tak też się stało, a przejrzystość okazała się dużo lepsza niż ostatnio. Niebo wyglądało wspaniale, było usiane gwiazdami i przedzielone jasnym, białym pasem Drogi Mlecznej.
Pierwsze co widzę na odludziu przez teleskop, to Betelgeza na której sprawdzam szukasz. Lśni bardzo ładnie, na pomarańczowo. Potem celuję w M33, siadam na pluszowym koniu i niemal od razu dostrzegam region NGC 604. Po pewnym czasie pojawiają się kolejne, lecz nie pamiętałem już ich dokładnych oznaczeń. W domu sprawdziłem, że były to prawdopodobnie trójka NGC 595, NGC 592 i NGC 588, maleńki rejon A48, jeszcze któryś z większych obszarów gwiazdotwórczych z katalogu IC, na południowy wschód od jądra i chyba coś na południowy zachód.
Kieruję wylot tuby w stronę gammy Kasjopei. A potem widzę ducha. Jest niezbyt wyraźny, lecz widzę go na pewno. Szara poświata o stożkowatym kształcie, niemal trójkątnym. Duchem jest mgławica IC 63. Nie jest może zbyt wyraźna, ale oczywista, to z prawej, to z lewej zerkając. W okularze 25mm także ją widzę, nawet kiedy wówczas w polu widzenia znajduję się jasna gamma. Nie próbuję walczyć z IC 59, która wraz z IC 63 skatalogowana jest jako Sharpless 2-185. IC 59 jest o wiele, wiele trudniejsza, ale kiedyś ją widziałem, choć jak to bywa czasem z obiektami, im dłużej się do nich nie zagląda, tym bardziej przestaje się wierzyć, że się je widziało. Jakby obraz, który niegdyś oglądaliśmy na własne oczy, stawał się powoli odległym wspomnieniem snu.
Kieruję teleskop na mgławicę w Plejadach. Wpadam w tuman kurzu i pyłu niczym ciemną mgławicę, która wydaje mi się lekko brązowawa. Obok świeci piękny warkocz Alkione i inne gwiazdy. Szczególnie uroczo wygląda trójkącik przy Alkione, wewnątrz rombu czterech głównych gwiazd.
Przestawiam tubę na Rigela i skręcam na zachód, ku miejscu, gdzie znajduję się górna warga czarownicy znad rzeki Erydan, wkomponowana w pewny charakterystyczny łuk gwiazd. Mimo iż czasami odnoszę wrażenie, że jest tu coś w rodzaju jakieś chmury pyłu, pewnego gradientu jasności, to niestety nic nie jest w stanie mnie przekonać, że błądzę beztrosko po bezdrożach twarzy czarownicy.
Przejeżdżam do najjaśniejszej mgławicy nocnego nieba. W wyciągu jest okular 14mm, generujący powiększenie sto siedem razy. Chwilę później patrzę po raz pierwszy spoza mojego podwórka na M42 w teleskopie. O rany... cóż to było?...cóż to u licha było? Bardzo jasna i właściwie nie dająca się zbytnio z niczym porównać. To zwyczajnie twór nieziemski, twór kosmiczny. Ale mimo iż jest piękna, jeszcze tej samej nocy wywoła nie mniejsze emocje w lornetce 10/50.
Jota Orionis podczas zerkania świeci tak mocno, jakby w naszą stronę obracała się latarnia spowita mgłą. Widać, że jest zanurzona w mgławicy. Powyżej M42 wpadam w kłęby mgławic NGC 1973,75,77 i chyba nigdy wcześniej nie widziałem tych obiektów aż tak dobrze. Obłoki sprawiają wrażenie nieregularnych i mimo iż chcę pozostać tu na dłużej, by ujrzeć coraz więcej, muszę iść dalej.
Patrzę na Płomień, wielki i poprzecinany ciemnymi wyrwami niczym korzeniami wystającymi z ziemi. Choć Alnitak denerwuję, Płomień daję rade i jest na co popatrzeć.
Obniżam się odrobinę na południe do pewnego miejsca i czekam. Minuty upływają, niebo ciągle przecinają meteory tu i tam, są wszędzie, a mi nagle robi się gorąco. Serce zaczyna mocniej bić i doznaję podniecenia jak wtedy, gdy po raz pierwszy odnajdywałem obiekty na nocnym niebie zimą, na przełomie roku 2012 i 2013. Dobry Boże, czy to naprawdę...
Oto, ku memu zdumieniu, dostrzegam blask, który otula pewien owalny, bardzo słaby brak czegoś, pustkę, jakby nad dziurą w ziemi unosiła się cienka warstewka mgły. Boże, czy to...nie, to nie koń, to nie jest koń! I zaczynam krzyczeć.
Dobrze, że byłem na totalnym odludziu, bo ktoś mógłby pomyśleć, że jestem mordowany albo, że znalazłem trupa, słysząc jak wołam: Jezu!
Ogarnia mnie euforia i oblewa jak gorąca fala. Czy to naprawdę koń? – powtarzam i wciąż nie wierzę, choć moje skromne doświadczenie podpowiada mi, że gdybym założył jakiś dobry filtr, albo spojrzał w stojący obok dwudziestocalowy teleskop i powrócił do swojej dwunastki, zobaczyłbym to samo, tylko o wiele słabiej i wiedział, że to coś, co majaczy, to ledwie widzialna mgławica Koński Łeb. Barnard 33. Celebryta jak mawiają. Wyobrażam sobie co by było gdybym kiedyś przejechał się fordem mustangiem, rocznik 1967 - mój ulubiony. Pieprzyć rocznik. Od sześćdziesiątego czwartego, kiedy tylko weszły do produkcji są piękne, nawet bossy są piękne, choć z tyłu, to już nie to samo i każdy wywołałby euforię, jak ten ledwo widoczny, ciemny twór na niebie.
Mimo iż jest cholernie słabe, naprawdę coś tam jest.
– Jezu Chryste, czy to koń? – ciągle powtarzam. Ręce coraz bardziej zaciska chłód i powoli zaczyna do mnie docierać, że jest mróz, a ja nie mam rękawiczek.
Wracam do Wielkiej Mgławicy Oriona w powiększeniu sześćdziesiąt razy. Potem znów okular 14mm i w końcu Es 4.7mm, który powiększa obraz M42 trzysta dziewiętnaście razy. Teraz zwiedzam ją po kawałku. Spoglądam na nieregularną i nastroszoną jakimiś detalami M43, stąpam po łuku, który ciągnie się jak namalowany ku wschodowi, to znów wędruję w okolicy zapętlenia południowego. Potem, o ile dobrze pamiętam, sięgam do samochodu po lornetkę. Niebo sprawia wrażenie bardzo czystego a Syriusz odzyskuję swój jasny, ostry blask. Orion bardzo wyraźnie kontrastuję na tle ciemnego nieba. A M42 w lornetce zwala mnie z nóg. Jest jak namalowana i wiem, że jeszcze nigdy nie widziałem jej tak pięknej w małej lornetce. Skrzydła świecą jak żarówa, a od północnej strony zdają się być podwinięte jak usta, albo jak brzeg ciasta od pizzy, zaś światło wystrzela na zachód i w dół na południe, jak z latarki w której wymieniono dopiero baterie na nowe.
Przejeżdżam do Pasa Oriona i widzę Płomień tak wyraźny, że aż nie mogę uwierzyć, że trzymam w ręku lornetkę o aperturze 50mm. Mam oparte ręce o dach samochodu i zimno zaciska mnie przenikliwie, jak niewyobrażalnie ciasny, lodowy garnitur, nie pozwalając się skupić, ani ustabilizować lornetki, mimo to ciemna wyrwa w płomieniu, jak i sama mgławica, są widoczne przez cały czas, nawet w ustabilizowanym wzroku i nawet... nawet chyba na wprost.
Kieruję lornetkę na M46 i M47 a potem przejeżdżam do M78 i małego światełka gromady NGC 2112, i kiedy już zimno staje się prawie nie do wytrzymania, widzę coś, co wygląda jak skarpa, łukowata wydma lekkiej poświaty, zakręt pojaśnienia, które przebiega gdzieś pomiędzy trójkącikiem gwiazd a NGC 2112. Ale jest zbyt zimno, jest cholernie zimno bym mógł cokolwiek ustalić i rozważyć dłużej. Patrzyłem na Pętlę, jak tonący człowiek, który w ostatniej chwili przed pójściem na dno widzi na horyzoncie łódź, ale nie może już dłużej się utrzymać na powierzchni. Zrozumiałem, że muszę w końcu skorzystać z samochodu. Ręce mi odpadają.